Mija właśnie 10 lat, od kiedy zakochałem się w masażu tajskim i rozpoczął się proces, który niespodziewanie nadał mojemu życiu zupełnie nowy kierunek!

W połowie czerwca 2013 r. “przypadkiem” (?!) trafiłem na 10-dniowy kurs masażu tajskiego w Berlinie. Nie mogłem sobie wyobrazić, że takie doświadczenie — które miało być czymś w rodzaju “aktywnego urlopu” w moim ulubionym mieście — stanie się kamieniem milowym w moim życiu. Miałem już wtedy za sobą kurs masażu klasycznego, naukę anatomii (po polsku!) i pierwsze wymiany masażowe, ale dopiero ten kurs tajskiego sprawił, że masaż “kliknął” i nabrał głębszych wymiarów.

 

Prowadzący kurs – Till Heeg, wspomagany świetną ekipą asystencką (w składzie: Neus Abella, Almuth Kramer, Lucie Beyer, Kai Ribereau, Yiannis Katsanas) kładł nacisk na jakość dotyku, na intencję, na komunikację, na intuicję, na powolną pracę z uwagą na własną ergonomię ruchów i w kontakcie z drugą osobą. Już wtedy dotarło do mnie, że w dobrym masażu technika (jakkolwiek ważna) jest dużo mniej istotna, niż jakość dotyku i intencja przez niego przekazywana; że w każdej sesji masażu chodzi o komunikację, lub (jak kto woli) wymianę energetyczną, nawet jeśli mamy również inne cele (od relaksacji po pozbycie się bólu i napięć); no i że warunkiem do tego, żeby taka komunikacja mogła się zadziać jest stworzenie poczucia bezpieczeństwa. Przyznam, że różniło się to (na plus!) od masażu tajskiego wcześniej doświadczonego przeze mnie w Tajlandii, który wcale mnie nie zachwycał, bo był mechaniczny i bolesny. Różniło się też bardzo od “suchej techniki”, na której bazował kurs masażu klasycznego, w którym uczestniczyłem w 2008 r.

 

Pamiętam, że poranki zaczynaliśmy od śpiewów buddyjskich, medytacji, jogi i śniadania w ciszy, co dla mnie wtedy było czystą egzotyką, a tym bardziej o “nieprzyzwoitej” godzinie (pewnie jakaś 7 rano). Podczas praktyki masażowej zawsze ktoś z licznej ekipy asystenckiej był gotowy podejść z pomocą – w sposób pełny empatii i godny podziwu. Podczas praktyki w parach zwykle panowała kojąca cisza, ale też często było słychać śmiech, czasem pochrapywanie, nieraz płacz. Sala tętniła piękną energią.

 

Po tych 10 dniach spędzonych w takich warunkach miałem serce pełne radości i miłości. Niestety musiałem jako pierwszy wyjechać, bo spieszyło mi się na lot do Barcelony. Pamiętam, że wszyscy chcieli się przytulić, a ja płakałem wyjeżdżając, tak trudno mi było się rozstać z grupą. W Barcelonie masowałem wszystkich znajomych, którzy przypałętali mi się pod ręce. Na kocach i karimatach. Jedna z sesji trwała z 5 godzin i skończyła się nad ranem. Ale to już inna historia…

 

Tak mi się ten kurs spodobał, że rok później znowu pojechałem na niego do Berlina (poznałem tam moją obecną asystentkę i przyjaciółkę Martę Łucję), a parę miesięcy później (w sierpniu 2014) na dwa kursy zaawansowane do greckiej szkoły Sunshine House, z którą od tego momentu jestem związany. Po powrocie rzuciłem moją dotychczasową (skądinąd bardzo dobrą) pracę nauczyciela hiszpańskiego w Instytucie Cervantesa, gdzie pracowałem przez prawie 13 lat, żeby w wieku 37 lat rozpocząć zupełnie nową drogę zawodową i zająć się masażami. Większość znajomych z tamtej pracy uznała mnie wtedy za wariata…

 

Przez ostatnie 10 lat moje życie obracało się głównie wokół szeroko pojętego masażu lub (jak od lat lubię mawiać) uważnej pracy z człowiekiem poprzez ciało. Moja pasja stała się też moim sposobem na życie. Mój czas, energia, pieniądze — wszystko inwestowałem w tym kierunku, nieraz dużym kosztem np. w życiu osobistym (co z perspektywy dzisiejszej nie zawsze było rozsądne, ale pracuję obecnie nad odzyskaniem innych części siebie). Przede wszystkim nauczyłem się dużo o sobie, bo uważna praca z drugim człowiekiem wymaga przyglądania się swoim emocjom, myślom, reakcjom, uwarunkowaniom oraz zmusza do ciągłego rozwoju osobistego.

 

Uczestniczyłem w kilkudziesięciu różnych szkoleniach (na oko liczę ok. 70), asystowałem w 35, poprowadziłem 75, zrobiłem tysiące sesji masażu. Stworzyłem własny styl pracy, który nazywam “Współczesnym Masażem Tajskim” i bierze to, co najlepsze z różnych tradycji masażu tajskiego i nie tylko! Jego filarami są: masaż tajski tradycyjny, masaż tajski dynamiczny, Osteothai, Zoga Movement, a w mniejszych proporcjach Wuo Tai i terapia czaszkowo-krzyżowa. Jednocześnie uczę się nowych metod i prowadzę również cykle równoważenia strukturalnego Zoga Movement. Wszystkie metody, którymi się posługuję na co dzień bazują na podejściu holistycznym do człowieka i do zdrowia, a jednocześnie zajmują się szczegółem w sposób bardzo precyzyjny.

 

Dzisiaj nadal przestrzegam i rozwijam w sobie te wartości i cechy, które mój pierwszy nauczyciel mi przekazał i pokazał oraz staram się je dalej przekazywać tym osobom, które zaufały mi jako terapeucie lub nauczycielowi. Czuję, jak jakość mojej pracy i moich kursów rośnie razem z moim rozwojem. Coraz lepiej rozumiem te proste buddyjskie słowa: metta, karuna, mudita, uppekha.

 

Jest to piękna droga, którą – jak sądzę – będę szedł całe życie. Jak w każdej podróży pojawiają się i w tej czasem trudniejsze chwile: odzywa się często niepewność siebie, wkrada syndrom impostora, zdarza mi się wpaść w różne pułapki ego jak pycha czy zawiść, ale podchodzę do tego wszystkiego z pokorą, bo prowadzi mnie z powrotem do siebie i zachęca do pracy nad sobą. (Szczerze mówiąc jedyną zniechęcającą stroną tej pracy jest prowadzenie firmy w realiach “polskiego ładu”, czasach pandemii itd., ale nie będę teraz narzekał…)

 

Jestem bardzo wdzięczny wszystkim osobom, które towarzyszą mi na tej ścieżce, pokazują mi nowe możliwości, inspirują, darzą mnie zaufaniem, stawiają wyzwania i sprawiają, że mam zawsze motywację, żeby iść dalej. Ogromnie dziękuję moim nauczyciel(k)om, asystent(k)om, współuczestni(cz)kom, student(k)om, klient(k)om i i wszystkim przychylnym ludziom i szeroko pojętym towarzysz(k)om podróży!